Majowo-czerwcowe łowienie linów

Kolejna fenologiczna pora w kalendarzu. Koniec maja – początek czerwca. Skończyło się „zimne” łowienie. Nad wodę wychodzi coraz większa rzesza wędkarzy. Doczekali się wreszcie ciepła „majowi” amatorzy ryb karpiowatych. Przeżywają „ekstazę” czający się w tataraku z zapuszczonym żywczykiem na esoxa „miłośnicy” cętkowanego mięska.

Pstrągarze nie prowadzą już obrotka czy woblerka dnem strumienia na zakolach. „Macają jedyneczką” pomiędzy karczami w wodzie – bo tam już wybrał sobie pstrąg matecznik na letnią porę. Muszkarze są w swoim „raju”. Nastąpił oczekiwany przez nich czas masowych rójek i wylotów wszelkich owadów, z majową jętką na czele. Pełnia wiosny – piękna to pora, ale pod względem wędkarskim zarazem trudniejsza. „Podwodny stół z pokarmem z każdym dniem staje się obfitszy, a i „konsumenci” bardziej wybredni. Baczą z większą ostrożnością naokoło, bo woda niższa i klarowniejsza, coraz bliżej może podejść „coś” w kapeluszu i kijem w ręku. Wędkowanie to zajęcie piękne. Właśnie teraz gdy powietrze drga odgłosami wszystkiego co żyje. W wodzie następuje intensywny rozwój organizmów wodnych, rozród skorupiaków i dopiero wylęgniętego narybku. Sprzyja im wiosenna cyrkulacja, bezpośrednio oddziaływając na prawidłowy rozwój glonów planktonowych – ich podstawowy pokarm.

Koniec maja – początek czerwca to również czas kwitnienia. W wodzie – wywłócznika rogatka, rdestnic, włosienniczki. W litoralu babki wodnej, grążela żółtego i jaskra oraz strzałki wodnej. Cisną się wspomnienia sprzed lat. Czerwcowe pstrągi, szczupaki z biebrzańskich starorzeczy, jelce i płocie łowione na pierwsze dopiero i, jeszcze szaro-brązowe chruściki. I liny. Właśnie ta karpiowata, osiadła o złotozielonym połysku ryba, z bagiennych, torfowych dołków i starorzeczy kojarzona jest z późno majowym i czerwcowym miesiącem. I słusznie, ponieważ przejawia w tym okresie wzmożoną aktywność, przed mającym nastąpić niebawem tarłem, które odbywa się zwykle w obrębie występowania osoki aloesowej. Składając swoją ikrę na roślinach zaliczany jest lin do rodziny ryb tzw. fitofilnych. Preferuje zbiorniki o typowo mulistym i grząskim podłożu z dużą ilością osadów dennych. Poprzez różnorodność pobieranego pokarmu, uważany jest przez wędkarzy za niezbyt wymagającego smakosza. Jego menu zależne jest głównie od środowiska w którym bytuje. Buszując w gęstych zaroślach, nie przepuści niczemu co spotka na swojej drodze. Smakują mu zarówno larwy jętek, chruścików, ochotek, nie gardzi mięczakami o delikatnych skorupkach jakimi są zagrzebki i zawojki jak też ślimaki, które doskonale potrafi zbierać spod liści grążela. Lin jest rybą, niezbyt dobrze znoszącą światło słoneczne, przebywa najchętniej w gęstwinie wodorostów, aczkolwiek, często daje się zauważyć wygrzewające się stadko linów tuż pod powierzchnią wody, zwykle jednak w pobliżu gęstych roślin, które są dla nich schronieniem w przypadku jakiegokolwiek zagrożenia. Właściwe jednak życie zaczynają po zachodzie słońca i o zmierzchu kiedy to odważniej wypływają na otwartą wodę.

Przełom maja i czerwca jest bodaj najlepszym okresem na spotkanie z tą budzącą sympatię i szacunek rybą. Wybierając się z kijem nad wodę należy jednak wziąć pod uwagę fakt sezonowej zmienności żerowania, a także znajomość właściwych biocenoz wodnych, w których najchętniej przebywa i żeruje (grzybienie, osoka, grążele). Osobiście uważam linka za rybę wartą wędkarskiego szacunku, niesamowicie ostrożną i przemyślną, a przez to trudną do podejścia, wymagającą od wędkarzy niebywałego opanowania i cierpliwości.

Delikatność brań oraz przedłużające się w nieskończoność prowadzanie tam i z powrotem „tańczącego” spławika, bez wyraźnego przytopienia, może przyprawić o chorobę nerwową niejednego mniej odpornego psychicznie amatora linowego trofeum. Spowodowane jest to typowym dla linów ssaniem pokarmu oraz swojego rodzaju delektacją przed niespiesznym spożyciem.

Nie jestem zwolennikiem często opisywanych we wszelkiego rodzaju wędkarskich publikacjach, praktyk tzw. przygotowania łowiska, polegających na wykoszeniu i wygrabieniu nadmiaru ziela oraz wysypaniu dna żwirem, by rzekomo lepiej było widać podaną najpierw zanętę a potem przynętę.

Zajęcia takie prędzej kojarzą mi się z sianokosami i robótkami na działce, niż z linową zasiadką nad wodą. Myślę zresztą, że niewielu wędkarzy skorzystało z takich rad. Jeśli chodzi o mnie to prostota mnie odpręża, i wyraża się poprzez samotne, ciche, ranne lub wieczorne oczekiwania na brania, gdy na haczyku wisi to „ co dała natura”.

W dobie proteinowych kulek, zanęt, przynęt typu „bajer” zabrzmieć to może nazbyt tradycyjnie, być może narażę się w tym miejscu „wyzwolonym fanom” lina na Winkelpicker i proteiny.

Na szczęście mamy demokrację i swobodną możliwość wyboru. Poza tym „tak krawiec kraje jak mu materiał staje” – myślę tu wyłącznie o cenach wszelkiego rodzaju nowinek. Wracając do Tinca Tinca-linka, to w poszukiwaniu żeru, cyklicznie i regularnie wędruje sobie tylko znanymi szlakami i korytarzami pomiędzy roślinnością. Oznaką żerowania są unoszące się ku powierzchni pęcherzyki powietrza co jest następstwem – grzebania w mule. Wnikliwa obserwacja może pomóc w zlokalizowaniu jego wędrówek.
Gdy wiadomo gdzie możemy mieć spotkanie, pozostaje już tylko zastawić się w wybranym miejscu i czasie, a „efekty” same przypłyną wraz ze zbliżającymi się bąblami powietrza. Pamiętajmy o upodobaniach pokarmowych linów.
Według najnowszych badań francuskich uczonych wynika, że 57 procent pokarmu stanowią ślimaki winniczki.
Winniczki należą zatem do najlepszych linowych przynęt, i co ważne nie trzeba ich wcale kupować.
Ot – leżą sobie zwyczajnie wokół nas, w zasięgu ręki – wystarczy się tylko schylić. I nie trzeba wcale zabierać ze sobą na łowisko taczki ze żwirem, są doskonale widoczne.