Tropienie karpi

Karpie często lubią zmieniać miejsca swojego pobytu. Raz żerują bardzo głęboko, kiedy indziej na płyciznach. Wędkarz, pragnący łowić te ryby, także powinien czasami zmieniać łowisko.
Odczucie, że łowię w nieodpowiednim miejscu, nasiliło się drugiego dnia mojego wędkarskiego weekendu. Dzień wcześniej, gdy zjawiłem się nad tym jeziorkiem powyrobiskowym, wiał lekki zachodni wiatr, świeciło słońce, a moje miejsce, w którym wcześniej złowiłem kilka dużych karpi, dosłownie pachniało rybą. Warunki panujące nad wodą nastrajały mnie bardzo optymistycznie i uważałem, że w nocy, branie karpia jest pewne. Niestety noc minęła bez większych wrażeń, zbliżało się już południe, a ja ciągle nie miałem ani jednego skubnięcia. Co prawda wcześnie rano, w miejscu, w którym łowiłem, duże karpie wyskakiwały nad wodę, ale czy mogła to być jakaś pociecha? Byłem niemalże pewny, że karpie pływały tylko pod powierzchnią i w ogóle nie było ich na głębokości 9-11 metrów, a więc tam, gdzie leżały moje przynęty.
Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie powinienem przerzucić przynęt w jakieś inne miejsce. Myśl o przenoszeniu się nie wydała mi się zbyt zachęcająca, tym bardziej że zabrałem ze sobą mnóstwo sprzętu, a nawet rozstawiłem na brzegu mały namiocik. Jednakże nie uśmiechała mi się również perspektywa spędzenia reszty dnia na wyczekiwaniu brania karpia w zupełnie nieodpowiednim miejscu. Gdzie były karpie?
Ukształtowanie dna i głębokość łowiska znałem przecież jak własną kieszeń (kiedyś dokładnie zbadałem to echosondą). Strefa brzegowa jeziorka była dość wąska, a dno stromo opadało w dół. Kilka metrów od brzegu było już ponad dziewięć metrów głębokości.
Pomyślałem sobie, że jeżeli karpie krążyły gdzieś w pobliżu brzegu, to może uda mi się wypatrzyć je podczas nurkowania z maską i rurką. Nic przecież nie stało na przeszkodzie, żeby zażyć odświeżającej kąpieli, a przy okazji zorientować się, co w danym momencie dzieje się w podwodnym świecie.

 

Nurkowanie w poszukiwaniu karpi

Zwinąłem obydwie wędki, założyłem płetwy, maskę i wszedłem do wody. Jak wyglądało moje jeziorko pod wodą? Stromy brzeg kończył się wąskim, metrowym pasem całkowicie pozbawionym roślinności (prawdopodobnie ze względu na rozbijanie się fal podczas wietrznej pogody). Dalej zaczynała się mniej więcej trzymetrowa, stroma strefa spadku dna, silnie porośnięta roślinnością wodną wychodzącą prawie pod samą powierzchnię. Pas roślinności nie był jednak jednolity i znajdowały się w nim nieliczne małe „oczka” o piaszczystym dnie. Na granicy występowania roślinności udało mi się zaobserwować stadka drobnicy, a gdy przepływałem nad jedną „łysą” dziurą wśród roślinności, łączącą się małym korytarzykiem z wodą otwartą, przez chwilę mignęły mi przed oczyma trzy ładne liny. Kilkaset metrów dalej, płynąc oczywiście wzdłuż brzegu, zauważyłem dwa karpie wynurzające się z przerwy wśród roślinności. Karpie były więc w ciepłej przybrzeżnej wodzie! A ja, z uporem maniaka, przez cały czas łowiłem na dużej głębokości i w znacznie zimniejszej wodzie.
Od razu zdecydowałem, że po wyjściu z wody będę łowił w płytkiej strefie przybrzeżnej.
W jaki jednak sposób podać rybom przynętę w tym podwodnym gąszczu? O zarzucaniu wędki nie mogło być mowy, gdyż przynęta od razu wpadłaby w roślinność, a to z kolei zaprzepaszczało szansę na branie karpia. Około trzydziestu metrów w bok od mojego stanowiska wędkarskiego odkryłem wśród roślinności wodnej dziurę o średnicy jednego metra. „Polanka” ta łączyła się wąskim korytarzem ze strefą wody otwartej. Miejsce to wydało mi się bardzo obiecujące i zdecydowałem położyć właśnie tam jedną z moich przynęt.
Drugą wędkę postanowiłem zarzucić o cztery metry dalej, aby dać szansę także karpiom, które by ewentualnie zaczęły w końcu żerować w głębszej wodzie. Skoro i tak byłem już mokry, zdecydowałem się wypłynąć z przynętą w ręku i położyć ją na dnie piaszczystej niecki wśród roślinności. Wyszedłem na brzeg, założyłem na przypon włosowy nową kulkę proteinową, włączyłem wolny bieg kołowrotka, popłynąłem nad wybrane miejsce i z wyczuciem opuściłem przynętę na dno. Po chwili kulka proteinowa spoczywała na samym środku piaszczystej polanki, natomiast ciężarek na granicy roślinności.
Dla pewności, że żyłka nie wystraszy karpi, odciągnąłem ją trochę w bok i lekko wcisnąłem w zielsko. Przepływający nad podwodną dziurą karp nie miał więc żadnej możliwości natknięcia się na żyłkę, przynajmniej dopóki nie znajdzie przynęty.
W pobliżu przynęty powinna znaleźć się także zanęta.
Chcąc zanęcić równie precyzyjnie, jak wyłożyłem przynętę, ponownie popłynąłem nad „moją” polankę i wysypałem na dno trochę kulek proteinowych i kukurydzy.
Przynęta leżała tam, gdzie chciałem, łowisko było zanęcone – jedyne co mi pozostało, to cierpliwie czekać na branie karpia. Po zmianie miejsca wędkowania byłem więcej niż pewny, że wkrótce będę je miał.
Doświadczenie podpowiadało mi jednak, że nieraz musi upłynąć sporo czasu, zanim karp weźmie w końcu przynętę.

Pierwsze branie

Elektroniczny wskaźnik brań zapiszczał, gdy było już prawie ciemno. Po zacięciu, siedmiokilogramowy karp rzucił się w kierunku otwartej wody, a po kilku minutach znalazł się w podbieraku.
Następnego ranka miałem brania jeszcze dwóch karpi (obydwa po 9 kg). Na przynętę leżącą na dużej głębokości nie było nawet skubnięcia.
O sukcesie tej wyprawy niewątpliwie zadecydowała zmiana łowiska, nie bez znaczenia była też umiejętność dostosowania się do sytuacji nad wodą. W tym konkretnym wypadku, zlokalizowanie karpi polegało nie tylko na określeniu miejsca, ale także głębokości, na jakiej przebywały ryby. Chociaż moje obydwie przynęty leżały tylko cztery metry od siebie, a pomiędzy nimi rozpościerał się „dywan” z zanęty, żaden karp nie zdecydował się na podpłynięcie do głębiej leżącej przynęty.
Czyżby głębsze partie wody były o tej porze roku jeszcze dla karpi za zimne?