Praktyczne porady

Łososiowa pętelka

Łososie to cudowne ryby. Gdy są jeszcze całkiem małe płyną na przykład ze Szkocji aż do Grenlandii, by tam przez dwa, trzy lata polować, a następnie, już jako dorosłe osobniki wrócić z Grenlandii do Szkocji, albo do Norwegii lub na Islandię – wszystko zależy od tego, skąd pochodzą. Wiedzione instynktem przedłużenia gatunku łososie wstępują na tarło zawsze do rzek, w których się urodziły.
W wodzie słodkiej łososie nie żerują. Gdyby tysiące ciągnących na tarło salmonidów ciągle polowało, ich łupem siłą rzeczy musiałyby paść także przebywające jeszcze w rzece młodociane osobniki własnego gatunku. Matka natura wolała tego uniknąć. Z tego też względu złowienie łososia w rzece także jest bardzo trudne. Powrót znad wody o kiju, niewykorzystane branie lub strata łososia podczas holu są czymś zupełnie normalnym. Dla wędkarza łowiącego na sztuczną muchę najtrudniejsze jest jednak wyzbycie się odruchu natychmiastowego zacinania zaraz po braniu.
Szybkie zacięcie jest dużym błędem, gdyż biorący łosoś potrzebuje trochę czasu. Po chwili prawie każda ryba zacina się sama. Z tego też względu wielu muszkarzy wyciąga z kołowrotka pół metra, a czasami nawet metr sznura i przyciska go pod palcem wskazującym do rękojeści wędziska. W momencie brania puszczają pętelkę, tym samym dają rybie trochę czasu i dopiero wtedy naprężają linkę.
Sprawdzona metoda, choć wymagająca od wędkarza trzymania nerwów na wodzy. Technikę tę można zastosować także podczas łowienia pstrągów w rzece na streamera lub dużą mokrą muchę.
Rybę zacina się dopiero po „oddaniu pętelki”. Większość pstrągów zahacza się w samym kąciku pyska. Haczyk wbija się bardzo pewnie, nie ma jednak najmniejszych problemów z odhaczeniem ryby.

Na tle przykrywki

Czasami drgania szczytówki sygnalizującej brania są bardzo trudne do zauważenia. Brak punktu odniesienia sprawia, że łowiący nie zauważa wielu brań. Producenci sprzętu wędkarskiego oferują więc specjalne tarcze
które ustawia się za szczytówką.
Można jednak poradzić sobie znacznie prościej. Nasz fotograf Heinz w charakterze tła dla drgającej szczytówki wykorzystał zwykłą, uniesioną nieco do góry przykrywkę wiadra. Szczytówkę wędki ustawił w ten sposób, że znalazła się dokładnie poniżej karbu na środku przykrywki (zdjęcie). Każde poruszenie szczytówki w górę lub w dół jest doskonale widoczne. Poza tym na jednokolorowym tle, szczytówka jest lepiej widoczna.

Druciak do skrobania

Dorsz prosto z patelni smakuje wyśmienicie. Wcześniej jednak należy go oskrobać i rzadko który wędkarz „przepada” za tym zajęciem. Skrobanie nożem jest bardzo ciężką pracą. Jeżeli jednak sięgniemy po zwykły druciak (do zmywania przypalonych garnków), nawet skrobanie stanie się dziecinnie proste. Silnie dociśniętą drucianą „skrobaczkę” ciągniemy od ogona do łba ryby, a małe łuski gładko wychodzą ze skóry. W powyższy sposób możemy skrobać także inne gatunki ryb, na przykład szczupaki lub pstrągi.
Proszę jednak zwrócić uwagę, aby przypadkiem nie kupić drucianej gąbki nasącząnej płynem do zmywania, gdyż wtedy, nawet najlepiej oskrobana ryba od razu każdemu stanie w gardle.

Kawa stawia na nogi

Wybierałem się na ryby w góry. – Zabierz ze sobą rosówki, gdyż tam będziesz miał problem ze zdobyciem jakiejkolwiek naturalnej przynęty – doradził mi kolega.
Słuszna uwaga. Przykryte grubą warstwą mchu złapane wcześniej w ogródku rosówki pojechały ze mną w góry. Po kilku dniach nie wyglądały jednak już zbyt dobrze. Stara ziemia i wysychający mech okazały się niezbyt dobrym podłożem do dłuższego przechowywania rosówek. Na taką przynętę nie skusi się żadna ryba. Co robić? Kiedyś czytałem, że fusy po kawie potrafią postawić na nogi nawet najbardziej klapnięte rosówki i czerwone robaki. Ale czy to prawda? Szczerze mówiąc, do tamtej wyprawy w góry nie za bardzo w to wierzyłem.
Postanowiłem jednak spróbować. Codzienna porcja fusów po kawie lądowała więc we wiadrze z rosówkami, natomiast ja zastanawiałem się, czy dobrze robię. W górach zdobycie jakiejkolwiek przynęty naturalnej faktycznie okazało się niemożliwe… Poskutkowało i to jak! Już po dwóch dniach zawartość wiadra odżyła nie do poznania; klapnięte rosówki nabrały wigoru, jakbym przed chwilą dopiero je złapał. Dalsze „karmienie” przyniosło dalszą poprawę – przy każdym otwieraniu wiadra rosówki dziarsko pełzały na wierzchu mchu, reagowały natychmiastowym cofaniem się na każde gwałtowniejsze poruszenie, a na haczyku wiły się tak „apetycznie”, że gdybym był rybą, od razu bym na nie wziął. Okazuje się. że codzienna „kawka” to jest właśnie to, a kofeina stawia na nogi nie tylko ludzi…